„Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Jesteś – a więc musisz minąć.
Miniesz – a więc to jest piękne”.— W. Szymborska
Puer Timore nie wierzył własnym uszom, a warto
wspomnieć, że wcześniej ufał im bezgranicznie. Brunet stał jak wrośnięty,
sztywno trzymając wyprostowane ręce wzdłuż tułowia. Anioł Ciemności uchodził za
człowieka pozbawionego jakiegokolwiek poczucia humoru, jednak w tamtej chwili z
trudem powstrzymywał wybuch śmiechu. Nerwowego, ale jednak śmiechu. Sytuacja
była tak absurdalna, że aż śmieszna i tragiczna jednocześnie. Mężczyzna nie
wiedział, jak mógłby zareagować, więc tylko wpatrywał się pusto w przestrzeń —
z nadzieją, że brat nie zechce ukrócić go o głowę.
Starszy Timore, Ingen, zachowywał się zupełnie
inaczej. Krążył i krążył po całej komnacie, próbując nie dać się porwać furii. Oblizywał fanatycznie spierzchnięte usta. Jego błękitne oczy aż pociemniały z
nadmiaru emocji.
— Koniec świata, koniec świata — powtarzał
uparcie Ingen, podśmiewając się kpiąco. — Jeszcze te bachory. Nie będę bawić
się w niańkę. Po moim trupie. Tak nisko jeszcze nie upadłem.
— Nie dramatyzuj — mruknął nieśmiało
Puer, choć nie wierzył we własne słowa. To on zawsze był irytująco
pesymistyczny i widział wszystko w czarnych barwach. — Może nie będzie tak
źle. Ty udobruchasz Vivere, a ja Montero. Ugryziemy to z dwóch stron.
Sprawdzimy, kto ma większe szanse… Dobrze, już się zamykam.
Starszy Timore obarczył brata groźnym wyrazem twarzy,
a jego krzaczaste brwi brały w tym czynny udział. Przez chwilę pragnął zacisnąć
swoją wielką, żylastą łapę na szyi towarzysza. Bez żadnych zahamowań. Więzy
krwi nie grały roli.
— Nie dramatyzuj? Nie dramatyzuj?! — wykrzyczał
Ingen z niedowierzaniem. Skorzystał ze swojej przewagi w postaci zaskoczenia i
złapał zdezorientowanego za kołnierz. Porcelanowa cera Puera wydawała się
jeszcze bledsza. Młodszy Timore skulił się nie tyle ze strachu co wstydu. — Wszyscy zginiemy!